Wczoraj miałam iść do kościoła na 11stą, ale tata zabrał samochód, a na ten okropny mróz nie chciało mi się wychodzić. Poszłam zatem na 18stą, zwykle na tą godzinę chodziłam z Krzyśkiem, choć on zawsze wolał 19:30. Ludzi było niewiele, zapewne przez niską temperaturę. Usiadłam z przodu, tam gdzie zwykle my siadaliśmy. Przyzwyczajenie, słowo daję. Całą mszę siedział mi w głowie on, a przecież już od dłuższego czasu nie myślę o nim tak wiele...Siedział jakby obok, na pustym miejscu koło mnie. Jakiś nawrót, a raczej - co może wydać się komuś śmieszne - wyczuwanie jego wibracji. Tak, przypuszczam, że był w kościele, o czym świadczy "spotkanie" po mszy. Staliśmy na światłach praktycznie na równi - ja na pasie do skrętu w lewo, on na pasie do skrętu w prawo. Nie popatrzył się nawet. Jechał sam. Wracając do tematu - jak rzep psiego ogona, przyczepiły się do mnie myśli o nim. Zaczęłam nawet roztaczać wizję jego powrotu. Nie mogłam wyobrazić sobie, że znów go kocham. Nie wyobrażam sobie, bym mu wybaczyła to wszystko. Widziałam siebie zimną, nieczułą, z nieobecnym wzrokiem. A jego - starającego się za wszelką cenę odzyskać uczucie, którym go darzyłam. Tą wielką, bezgraniczną miłość, maksimum tolerancji, akceptacji, czułości, troski, wsparcia, wiary w niego. Wszystko stracił! Zdeptał naszą nić porozumienia, wspólnotę dusz, przyjaźń... Mogę mu tylko współczuć. Ślepiec. Zamiast spijać śmietankę, raczy się fusami. Myślicie, że się zagalopowałam ? Że popadam ze skrajności w skrajność ? Z braku wiary w siebie w megalomanię ? Mam dalej myśleć, że jestem nic nie warta ? Od tego można zwariować... Więc nie mam zamiaru teraz być skromniejsza. Suma summarum doszłam do wniosku, że to, co gdzieś tam głęboko siedzi we mnie - ta wizja powrotu - jest awykonalna. Więc po co w sumie mieć nadzieję i myśleć sobie, że życie może mnie jeszcze zaskoczyć, że on zrozumie i pożałuje ? Gdyby faktycznie do tego doszło, tak jak pisałam wyżej, nie potrafiłabym stworzyć z nim związku. To by była męczarnia. Nie chciałabym, by mnie komplementował, bo w głowie miałabym cały czas jego słowa, że nie podobam mu się tak bardzo. Nie mogłabym znieść gadki o wspólnej przyszłości, bo na własnej skórze przekonałam się, że to tylko puste słowa - wczoraj wielka miłość, dziś - jakaś pomyłka. Nie pragnęłabym jego ust, mając świadomość, że całował nie jedne usta. Nie chciałabym jego dotyku wiedząc, że mam zbędny tłuszczyk tu i ówdzie. Nie zaufałabym mu, nie wierzyła, nie wspierała i nie wielbiła. Nie pokochałabym go. A jednak chciałabym, by zrozumiał, że wiele stracił.
Tak więc tydzień przed naszą rocznicą byliśmy znowu w kościele. Oboje. Sami. Choć myślałam o nim całą mszę, muszę brać pod uwagę prawdopodobną opcję, że jego myśli były wtedy przy innej kobiecie.
Autor:
Inka


0 komentarze:
Prześlij komentarz